Z Kasią – naszą klientką z Warszawy – spotkałyśmy się u niej w pracy. Jest nowoczesną, zapracowaną kobietą i mamą, ale znalazła dla mnie czas, aby podzielić się swoją wakacyjną historią i sposobem na urlop pod żaglami. Razem z rodziną i przyjaciółmi, których zarazili pomysłem, żeglują już kilka lat – nie znając się zupełnie na tym, lecz nie chcąc tego zmieniać. Na co dzień ciężko pracują, a na wakacjach marzą o odpoczynku i relaksie, bez dotykania steru.
Zastanawiasz się, jak to robią? Mnie ogromnie nurtowało, jak to się zaczęło…
Kasia z Michałem i synem spędzali wakacje zwykle we Włoszech, odpoczywając w jednym z hoteli. Często umawiali się ze znajomymi na wspólny urlop i taki scenariusz powtarzał się co roku, do momentu, aż w ramach atrakcji zorganizowali sobie kilkugodzinny rejs motorówką. To zainspirowało ich do spróbowania wakacji pod żaglami.
Kasiu, jak to wspominasz?
Jeżeli chodzi o żeglowanie, to my w ogóle jesteśmy laikami. Nasi znajomi, też. Nie żeglowaliśmy nigdy wcześniej. Na studiach, po pierwszym roku, byłam na obozie nad jeziorem, a tam na zajęciach z żeglowania. Podobało mi się, ale później nic z tym nie zrobiłam. Mój mąż, Michał, też nie ma doświadczenia, nigdy nie żeglował. Pamiętam, że na któreś wakacje, we Włoszech, wzięliśmy sobie na cały dzień łódkę ze skipperem. Pływaliśmy razem z dziećmi. Skipper zabrał nas na plaże, gdzie mogliśmy się kąpać. Tak nam się podobało, że postanowiliśmy następny urlop spędzić na jachcie. Oczywiście ze skipperem, bo sami nie mamy przecież uprawnień, ani doświadczenia. I, rzecz jasna, myśleliśmy o żaglówce, nie motorówce.
I tak się stało. Po roku wyczarterowaliście duży, 5-kabinowy jacht i ruszyliście w swój pierwszy rejs. Jakie wrażenia? Żałowaliście?
To był dla nas szok. (śmiech)
Dlaczego?
Rejs był w okolicach Neapolu, we Włoszech. Najgorzej wspominam brak przestrzeni. Wszędzie ciasno: w łazienkach, w kokpicie. Nie było się gdzie opalać ;)… a do tego trafiliśmy na deszczową, pochmurną pogodę. Co tu dużo mówić – więcej staliśmy w portach niż pływaliśmy. I tam było najlepiej, bo mogliśmy wykorzystać czas na zwiedzenie, a więc były jakieś plusy.
Ile pływaliście?
Całe szczęście, tylko tydzień. W trakcie okazało się, że mój mąż ma chorobę morską i nie może podczas rejsu zejść na dół, nawet na chwilę, do toalety, bo mu się zaraz kręciło w głowie. Być może też dlatego stanie w porcie podobało nam się najbardziej. Dziś, za żadne pieniądze, nie zdecydowałabym się na taki rejs.
Ale, mimo wszystko, to nie zraziło Was do żeglowania i stało się początkiem Waszej „żeglarskiej” przygody.
Tak, to był początek. Choć po tym pierwszym rejsie wiedzieliśmy, że więcej nie weźmiemy jednokadłubowej łodzi i wymarzyliśmy sobie… katamaran.
Założyliście sobie, że pływanie katamaranem spełni Wasze oczekiwania i to będę niezapomniane wakacje? Czy tak się stało?
Tak!
Katamaran otworzył nam nowe horyzonty:)
W ogóle okazało się, żeby dostać odpowiedni dla nas karamaran we Włoszech, trzeba zabrać się za organizowanie wyjazdu dużo wcześniej. Dlatego kolejne wakacje zaczęliśmy planować już w listopadzie. Dzięki temu udało się wyczarterować jacht, o jakim myśleliśmy. To było dla nas odkrycie!
Naprawdę taka duża różnica?
Olbrzymia! Na jachcie jednokadłubowym wszystko było miniaturką. Na katamaranie, w końcu, można było normalnie się opalać;) Ta przestrzeń! Wcale nie trzeba było schodzić na dół, tylko do spania. I okazało się, że Michał nie ma już choroby morskiej! Może normalnie funkcjonować na jachcie, gotować itd. Wszystko nam pasowało.
Zaczynając żeglować dzieliliście urlop na czas spędzany na żaglach i w hotelu. Po kilku sezonach zupełnie zrezygnowaliście ze stacjonarnych wakacji na lądzie. Dlaczego?
To historia, której nigdy nie zapomnę. To było 3 lata temu. Druga część urlopu, hotel w Kalabrii. Dotarliśmy tam po tygodniu pływania wokół Wysp Liparyjskich. Zwiedzaliśmy wyspę Stromboli z czynnym wulkanem, widzieliśmy jak wybucha. Piękne rzeczy… Potem przypłynęliśmy do hotelu i leżąc na plaży, znad książki, widziałam stożek Stromboli. Jak uświadomiłam sobie, że teraz będę tu tak cały tydzień leżeć i nic nie robić, to się przestraszyłam. Świadomość, że wszystko, co ciekawe, dzieje się gdzieś tam, na morzu, a my jesteśmy tu, w hotelu, była przerażająca… wiesz, nawet trochę się zdenerwowałam (śmiech).
Więc wróciłam z plaży – mój syn i mąż, wykąpani, szykowali się właśnie na kolację – i mówię: „mam propozycję nie do odrzucenia. Co wy na to?” A oni, że „tak!” I tak, rodzinnie, postanowiliśmy za rok wziąć katamaran na dwa tygodnie. Byliśmy święcie przekonani, że to najlepszy pomysł na świecie i że nasi znajomi, z którymi dotąd pływaliśmy, też tak stwierdzą. Bo to takie proste i oczywiste. Jednak… było inaczej.
Ponieważ…?
Okazało się, że dla nich to nie jest aż takie: „Wow!”. Dlatego, ostatecznie, wspólnie ustaliliśmy, że weźmiemy za rok katamaran na dwa tygodnie, lecz na drugi tydzień znajdziemy sobie kogoś do wspólnego pływania.
Kasiu, za Wami kolejne wakacje na jachcie, ale nie chwalisz się nowymi, żeglarskimi umiejętnościami… Powierzyliście ster i własne bezpieczeństwo osobie, która się na tym zna. Jak znajdujecie odpowiedniego skippera? Który nie dość, że musi zapewnić Wam spokój ducha, to jeszcze musi być raczej fajny… Spędzacie przecież z nim cały urlop. Nie wyobrażam sobie, żeby nie mieć do siebie zaufania. Po prostu trzeba nadawać na tych samych falach.
My, od samego początku, pływamy z Tomkiem Bednarczykiem. On już nie jest dla nas obcy. Zawsze ma dużo ekscytujących opowieści i generalnie razem spędzamy czas. Rano jemy wspólnie śniadanie, tzn. ze śniadaniem jest… trochę gorzej. Tomek wstaje wcześniej i, zanim my wstaniemy, dla niego to jest już drugie śniadanie, ale rzeczywiście jemy je razem. Pierwsze musi sobie zrobić sam, bo właściwe nikogo nie ma. Dzieci śpią teraz do południa i to w ogóle jest hit! Faceci czasem wstają wcześniej, bo biegają. Ja o 11 – 12, ale zwykle nie śpię całą noc, zasypiam dopiero jak świta:), o czym zaraz Ci opowiem.
A wracając do Tomka… on bierze czynny udział w życiu na jachcie. Gdy idziemy wieczorem do restauracji, idzie z nami. Jak Michał gotuje, wszyscy jemy razem. Jak miało padać i pojechaliśmy zwiedzać Pompeje, Tomek też z nami pojechał. A tak w ogóle, to jest bardzo pomocny. Często zostaje z dziećmi, kiedy wychodzimy wieczorem. Bardzo o niego wszyscy dbamy, bo chcemy, żeby dobrze się u nas czuł, i mam nadzieję, że tak właśnie jest!
Ale trochę się boję, że on z nas zrezygnuje… ale może nie zrezygnuje – bo nam jest razem dobrze? Zawszę mu mówię: „Tomek, pamiętaj, jak będziesz chciał nas komuś oddać, jakiemuś zastępcy, to tego nie rób, bo my nie pojedziemy z nikim innym!”
A jakby Tomek nie mógł?
To nie popłyniemy, bo balibyśmy się, że to już nie będzie to samo.
Ten układ jest już sprawdzony, wszystko gra, więc po co zmieniać coś, co jest dobre?
A co – według Ciebie – jest najważniejsze przy wyborze skippera?
Nie lubię ludzi, którzy zjedli wszystkie rozumy. Choć taki skipper – można powiedzieć – zjadł te rozumy, bo przecież on zjadł wszystkie te, których ja nie zjadłam:) To jest jego zawód, jego hobby, ale nie musi szastać i pokazywać na każdym kroku, że nic nie wiemy, więc siedźmy cicho. Tomek daje nam dużą swobodę. Pyta, gdzie chcemy płynąć. Gdy rzucam: „Tomek, a może byśmy popłynęli tu i tu?”, on sprawdza w tych swoich mapach i wyjaśnia: „tu za płytko, tu coś innego”. I zgadzamy się z tym, co mówi, ale nie jest tak, że on wie najlepiej, gdzieś nas zabierze i tylko tam musi być dobrze.
Poza tym, Tomek już wie, co lubimy. Po tylu latach naprawdę dobrze się znamy. Wie, że lubimy małe zatoczki, bez tłoku. I wie, że nie może zatrzymywać się, jak są czarne glony, bo nie wejdę do wody. Zawsze pyta, jak gdzieś dopływamy: „Kasia, a tu może być?” Patrzę i mówię: „no dobra, tu może”:) Śmiejemy się z tego wszyscy, ale te glony mnie naprawdę obrzydzają. Najgorzej, jak muszę dopłynąć do brzegu, a one rosną po drodze. Wtedy zygzakiem płynę, ale – uwierz mi – to jest silniejsze ode mnie.
Kasiu, opowiesz nam jak godzicie czas? Będąc łącznie 2 tygodnie na jachcie, ale tydzień z jednymi, a drugi tydzień z innymi znajomymi? Więcej pływacie czy wolicie stać w zatoczkach i plażować?
Pływamy z naszymi Przyjaciółmi. Wiesz, jak się tydzień spędza razem, to muszą być ludzie, z którymi trzeba się lubić i mieć wiele tolerancji na różne rzeczy. Jeden chce płynąć tu, drugi tam, a inny chce postać w porcie.
Ja jestem z tych, co lubią nocować w porcie. Ale jak pływamy w pierwszym tygodniu, to nasz znajomy, który jest żeglarzem, nie chce w nich stać. I tu nawet nie chodzi o to, że trzeba zapłacić. On uważa, że to obciach dla takiego żeglarza, jak on. Zawsze chce dużo pływać i stać, gdzie popadnie. Ja z kolei nie chcę stawać gdziekolwiek, bo się boję, że nas napadną i okradną. Jak nikogo nie ma na kotwicowisku, to w ogóle się nie zgadzam. Oni już wiedzą, że musi być parę łódek, to wtedy może się zgodzę, tzn. nie mam wyjścia. Muszę się zgodzić, bo on do portu nie chce. Mimo to, myślę, że dwa razy w jakimś porcie jednak stajemy. I wtedy się wysypiam.
Właśnie, co z tym spaniem, a raczej brakiem snu? Dlaczego Ty całe noce czuwasz?
Po prostu boję się, że ktoś nas napadnie. W ogóle nie śpię. Nie jestem w stanie. Wiesz, ile w nocy jest różnych odgłosów? Cały czas czuwam. Co jakiś czas wystawiam głowę i patrzę, co się dzieje. Czy już nas ktoś napadł, czy nie? Kiedyś, nad ranem, usłyszałam jakieś kroki. Więc wystawiam głowę i pytam: „Tomek, to ty?” No i czasem odpowiada: „tak, to ja”.
Ostatnio była taka śmieszna sytuacja: usłyszałam kroki i myślę: teraz to już nas na pewno napadli! Wystawiam głowę i sprawdzam: „Tomek, to ty?” A tym razem odzywa się kolega: „nie, Kasia, to ja, Paweł”. Mówię Ci, ciemno jeszcze, a on po jachcie chodzi. Więc pytam: „a co ty, Pawełek, po nocy wychodzisz na katamaran? Co robisz?” A on na to: „wiesz, jest tak gorąco, że musiałem wyjść i położyć się na zewnątrz…”
To są opowieści, z których mnie samej śmiać się chce, ale – znowu – to jest silniejsze ode mnie!
Innym razem bałam się bardzo przy Sycylii. W zeszłym roku tam pływaliśmy. Chyba to były Wyspy Egadzkie. Jak przypłynęliśmy do jednego z portów na Sycylii, to powiedziano nam, że nie ma dnia, żeby łodzie nie przywiozły emigrantów. Strasznie się bałam. Wiem, że to głupie, ale widać moja wyobraźnia działa bardziej niż innym. Znajomi radzili, żebym wypiła więcej wina, ale nie będę się upijać specjalnie po to, aby pójść spać, to bez sensu.
A co z gotowaniem?
W tym roku dużo gotowaliśmy na jachcie. Korzystając z tego, że Korsyka obfituje w świeże i smaczne produkty. Stawaliśmy w miejscowościach i szliśmy do marketów rybnych. Tam siedzą takie babcie i sprzedają. Wszystko świeżutkie, przepyszne – ryby, krewetki… A potem tylko smażyliśmy je na maśle.
Kasiu, a opowiesz historię, jak Was zostawili po drodze?
To mogło być na Majorce… Tego dnia mieliśmy wypływać już dalej. A mój mąż lubi przed wyjściem z portu wyskoczyć jeszcze na małą kawkę, po świeże bagietki i croissanty. Jak wychodziliśmy z łodzi, to wszyscy spali. Tylko Tomek krzątał się u siebie, w kajucie. I poszliśmy. Szybka kawka, zakupy i wracamy… Wracamy, patrzymy – nie ma naszego katamaranu! Odpłynęli. Nie wiedzieli, że nas nie ma, bo myśleli, że śpimy. Mówię: „Matko, Chryste i co teraz będzie?” Tym bardziej, że nie widzieliśmy ich – ich po prostu już nie było. Szybko za telefon, ale oni w tym samym czasie też się zorientowali i dzwonili do nas. Nie mogliśmy się do siebie dodzwonić.
Ostatecznie zgarnęli nas w innym miejscu. Śmieszne to było, ale rzeczywiście nikt nie sprawdził czy wszyscy są na pokładzie, więc odpłynęli, a my tymczasem na kawie…:)
Później, Marcel (nasz syn), opowiadał, jak on to widział. Obudził się, zobaczył, że nas nie ma i założył, że jesteśmy już na górze. Poszedł na górę, a tam też nas nie ma. Więc pyta: „a gdzie rodzice?” Znajomi mówią, że śpimy, na co on, że wcale nie… i tak odkryli, co się stało. Też się trochę zdenerwowali, chociaż teraz wszyscy się z tego śmiejemy.
Ale bagietki były na śniadanie:)
Świeżutkie! Bagietki i croissanty…
Pamiętasz pewnie jeszcze wiele zabawnych historii. Np. o wakacyjnym słońcu, którego nie dla każdego starcza….?
W załodze mamy Kostka. On taki żywy jest i bardzo energiczny („o Jezu, jaki on jest naprawdę zabawny”:) Płyniemy sobie pewnego razu. Totalny luz. Leżymy, opalamy się. Ja przysypiam na piętrze, tam mam swoje ulubione miejsce. Nagle wpada Kostek i strasznie krzyczy. Pytam: „co się stało?” Myślałam, że może mu coś za burtę wypadło. A on krzyczy: „nie ma dla mnie słońca!!!” Żar się z nieba leje, a on po prostu nie miał się gdzie położyć. Tomek tak zaczął się śmiać, że nie mógł się uspokoić, no bo przecież tyle słońca:) Ja mówię: Kostuś, oszalałeś, zobacz ile słońca, nie wiadomo gdzie się schować. Zrobiliśmy mu wtedy trochę miejsca, poleżał minutę i poleciał, jak to dzieci. Ale historia pozostała i do dziś ją wspominamy. I zawsze śmiejemy się z Tomkiem. Mówi: „ciocia, nie ma słońca”;)
A, rzeczywiście, Tomek mówi: „ciocia Kasia”…
Bo my jesteśmy przecież ciociami dla tych dzieci.
Zawsze jest tak miło i przyjemnie? Czy trzymasz dla nas jakiś horror w zanadrzu?
Tak, była historia mrożąca krew w żyłach. 3 lata temu, jak wracaliśmy z Korsyki, zatrzymaliśmy się na jednej z wysp. Było pięknie. Dobre restauracje. Staliśmy w zatoczce 2-3 dni, bo na morzu był sztorm. Dużo łódek przypłynęło się tam skryć, bo u nas było dosyć łagodnie. Zrobiło się tylko trochę chłodniej i woda trochę niespokojna, szemrząca, ale jakoś specjalnie nami nie rzucało. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że musieliśmy wracać, bo kończył nam się czarter. Nie mogliśmy dłużej czekać na poprawę warunków. Przed nami 5,5 godziny drogi powrotnej i Tomek powiedział, że musimy już płynąć, bo inaczej nie zdążymy wrócić. Niby sztorm się skończył, ale my (ponieważ się na tym nie znamy) nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak wygląda morze po sztormie. Tomek wiedział, ale nie chciał nas straszyć. A okazało się, że są tak wielkie fale, że dla nas sztorm trwał nadal! Później dowiedzieliśmy się, że to była „martwa fala”.
Strasznie się bałam. W pewnym momencie nawet zaczęłam płakać. Miałam wrażenie, że naprawdę utoniemy. Fale były straszne i trzymałam się stołu, bo trzeba było się trzymać różnych rzeczy. A katamaran napływał na falę, chwilę był na górze i spadał w dół. Momentami, po obu stronach, widzieliśmy wodę. Bałam się, że fala nas przykryje i myślałam, że już nigdy więcej nie wsiądę na łódkę. Trudno, trochę popływaliśmy, ale trzeba będzie wymyśleć coś innego.
Jednak jakoś przeżyliśmy. Normalnie, myślę, każdy mógłby dostać choroby morskiej na takich falach, ale my, z nerwów, o niej zapomnieliśmy. Miałam w głowie tylko jedno: „czy nas zaleje, czy się przewrócimy i zatoniemy, czy nie?”
Całą drogę siedziałam w środku i patrzyłam na horyzont. Marcel z Michałem byli na zewnątrz, inne dzieci poszły spać i tak trwaliśmy przez te 5,5 godziny. Tomek, co jakiś czas, przychodził do nas sprawdzić, co słychać i mówił, ile drogi zostało. Był bardzo opanowany i uspokajał nas. Dlatego pływamy z nim te wszystkie lata i dalej będziemy razem pływać. Widzimy, że się zna, że ma za sobą wiele godzin na wodzie i jest bardzo doświadczony. Wszystko jest przemyślanie. Bez nerwowych ruchów, bez paniki. W takich sytuacjach zdani jesteśmy na decyzje Tomka i mamy do niego zaufanie. Inaczej, nie znając się kompletnie na tym, nie moglibyśmy pływać.
Z tą „przygodą” związana jest jeszcze śmieszna anegdota. Przed kolejnym rejsem zawarłam z mężem umowę (śmiech). Powiedziałam: „przysięgnij, że jak znowu będzie taka historia, to pozwolisz mi wrócić do domu promem. Jak przysięgniesz, to będę mogła spokojnie płynąć, bo drugi raz tego nie przeżyję”. A że on przysiągł, za rok znów popłynęliśmy. A ostatnio pokonaliśmy tą samą trasę! Całe szczęście, tym razem nic się nie wydarzyło, było spokojnie.
Skoro nadal ciągnie Was na żagle, to jak się organizujecie przed rejsem?
Tomek jest zawsze pierwszy i ogarnia wszystkie sprawy związane z czarterem. Zwykle, około godziny 15:00, mamy już jacht i do tego czasu chcemy być zaprowiantowani. A więc, przeważnie, wynajętym autem jedziemy do supermarketu i robimy zakupy. Duże, na cały tydzień. Kupujemy mnóstwo warzyw, owoców, po prostu to, co lubimy. Mój Marcel lubi co drugi dzień jeść naleśniki, więc kupujemy mąkę. Poza tym makarony, sosy, pizze dla dzieci, picie, alkohol. Potem już tylko na bieżąco dokupujemy to, czego nam brakuje.
Kasiu, a jakie masz żeglarskie plany na przyszłość?
Zdecydowanie Sardynia.
Teraz jest plan, żeby pojechać w trzy rodziny. Jedni znajomi chcą na tydzień, drudzy na dwa. Pewnie będziemy musieli kogoś zaprosić, ale jeszcze zobaczymy? Szczerze, nie mogę się już doczekać:)
To trzymam kciuki za realizację marzeń i pomyślne wiatry!